Leszek Żukowski, urodzony 11 lutego 1929 roku


Opowiedzcie nam swoje historie – Moja edukacja patriotyczna na Woli


Wersję dźwiękową uzyskano za pomocą programu IVONA Reader

Nie jestem historykiem, ani nie urodziłem się w Warszawie. Los jednak wiązał mnie z Wolą trzykrotnie zamieszkaniem tutaj, co trwale utkwiło w mej pamięci i rzeczywiście związało z tą dzielnicą.

Po raz pierwszy mieszkałem na Woli, przy ul. Leszno 81, od czerwca 1942 r. do sierpnia 1944 r. Ulica Leszno zaczynała się w okolicy „Grubej Kaśki” i za placem Kercelego, (popularnie zwanym „Karcelakiem”) przechodziła w ul. Górczewską. Obiekt na ul. Leszno nr 81, był drugim budynkiem, po lewej stronie, od skrzyżowania z ulicą Żelazną. Obecnie, rudera tego budynku jest usytuowana przy Al. Solidarności nr 153. Na przeciwko, po prawej stronie ulicy, był nieczynny budynek Gimnazjum Męskiego „Collegium”. Prawa strona ul. Leszno, do ul. Żelaznej, odgrodzona murem biegnącym przez środek ulicy i przez środek ulicy Żelaznej, znajdowała się na terenie getta. Mur na skrzyżowaniu tych ulic był wyposażony w bramę i ufortyfikowany bunkrem ze szczelinami umożliwiającymi ostrzał ulic we wszystkich kierunkach. Za murem getta, w głębi terenu w kierunku szpitala św. Zofii, tam gdzie obecnie jest siedziba Urzędu Warszawa Wola, był wolno stojący budynek wykorzystywany jako koszary żandarmerii niemieckiej.

Posesja „Leszno 81” składała się z IV piętrowego budynku frontowego i oficyny bocznej i tylnej. Według informacji uzyskanej od p. Głębowskiego, dozorcy tego budynku, przed wojną miała tam siedzibę żydowska szkoła powszechna. Od przełomu lat 1940/1941 Rada Główna Opiekuńcza (RGO) zlokalizowała w tym budynku Schronisko RGO nr 1 dla ludności cywilnej, wysiedlonej z ziem polskich przyłączonych do Rzeszy, i Bursę męską, której nadano imię jednej z głównych sponsorów, a mianowicie: Marii Księżniczki Radziwiłłównej. Jako wysiedlony z Kutna, zostałem przyjęty do Bursy i byłem jednym z najmłodszych jej wychowanków. Wiem, że w Warszawie, oprócz naszej bursy, RGO prowadziło podobne na ul. Siennej i na ul. Senatorskiej, oraz bursę żeńską na ul. Przejazd nr 5.

Kierownikiem schroniska i bursy był p. Tomasz Klepa, jego zastępcą p. Józefowicz (miał synów Mirosława i Włodka), a sekretarzem p. Kozłowski (miał córkę Wiesię).

Na I-szym piętrze, od strony ulicy, była kaplica, w której sprawował obowiązki ksiądz Stanisław Kopii.

Schronisko zajmowało trzy piętra budynku frontowego i cztery piętra prawej bocznej oficyny. Bursa była usytuowana na IV piętrze budynku głównego i składała się z 4 sal: 3 sypialnych i 1 świetlico-jadalni, w której spożywaliśmy posiłki, uczyliśmy się i odbywały się codzienne, poranne i wieczorne apele. Pomiędzy sypialniami usytuowanymi od strony ulicy, był zlokalizowany pokój wychowawcy. Wychowawcami bursy w omawianym okresie byli kolejno panowie: Zbigniew Patrzykont, p. Jedliński – nauczyciel śpiewu, którego nazywaliśmy „organistą” i p. Telesfor Olszewski (podchorąży „Virtus”).

Sypialnie, zakwaterowane według wieku wychowanków, gromadziły: I zlokalizowana od strony ul. Żelaznej – najstarszych wychowanków, II od strony ul. Wroniej – średnich wiekiem i III od strony podwórza, sąsiadująca z salą II, jako sala przechodnia dla wszystkich wychowanków do umywalni i toalety – była zamieszkiwana przez najmłodszych. Umywalnia i toaleta były wspólne na tym samym piętrze, ale w oficynie. Kuchnia schroniska była w suterenie oficyny bocznej.

Jako mieszkaniec sali III pamiętam humorystyczną sytuację. Pewnej nocy, lub bardzo późnego wieczoru, jeden z mieszkańców sali II lub III, półśpiący, a raczej zbyt mało rozbudzony, w drodze do toalety, po przejściu przez naszą salę, natknął się na korytarzu na dwie rozmawiające kobiety. Ponieważ miał na sobie tylko zbyt krótką koszulę nocną, kobiety podniosły krzyk. To rozbudziło kolegę na tyle, że zadarł koszulę na głowę, aby nierozpoznany mógł dotrzeć do celu. Wobec złożonego protestu przez zainteresowane, sprawa postępku była krytycznie omawiana na najbliższym apelu wieczornym, niestety winowajca nie został rozpoznany po dowodzie rzeczowym, a dobrowolnie do winy nikt się nie przyznał.

Muszę obiektywnie stwierdzić, że byliśmy wychowywani w dyscyplinie wojskowej, gdyż trudno sobie wyobrazić współżycie 40 młodzieńców, bez wymaganej karności. Za niezdyscyplinowanie byliśmy karani, ale nikt z nas nie szemrał, gdyż przyznawaliśmy słuszność wychowawczego postępowania.

Przykładem rygoru był wymóg odmeldowywania się przy wychodzeniu, uzyskiwania zgody na wyjście i terminowość powrotu. Mieliśmy obowiązek meldowania się: „Wychowanek bursy pierwszej, imienia Marii Księżniczki Radziwiłłówny, (tu imię i nazwisko), melduje się posłusznie (na rozkaz, do dyspozycji, z prośbą o…itp.)” Przykładem kar wymierzanych w minutach lub godzinach, było stanie w półprzysiadzie z rękami wyciągniętymi do przodu, z plecakiem obciążanym cegłami stanowiącymi odpowiednik ciężaru „x pocisków artyleryjskich yz”. Kary były egzekwowane po apelu wieczornym i były przez wszystkich przyjmowane z powagą i zrozumieniem. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek żartował z ukaranego, albo dokuczał mu.

Wszyscy wychowankowie bursy, uczyli się lub studiowali. Najstarsi koledzy, w wieku około 20 lat studiowali u Wawelberga i byli naszymi idolami. Koledzy ci, w formie pogawędek, uczyli nas zasad rozpoznawania terenu, posługiwania się bronią, celowania, zasad walki w mieście itp. Wymienię kilka nazwisk tych starszych kolegów: Stanisław Zalewski ps.. „Wódz”, Marian Kwapiński ps. „Oboźny”, Kazimierz Keller, Lech Cergowski ps. „Myszka”,Bogusław Soból, Stanisław Roman ps. „Sasza”. Oficjalnym obowiązkiem wychowanków bursy była nauka. Nieoficjalnym, ale moralnym była przynależność do organizacji niepodległościowej. Obowiązywała jednak konspiracyjna zasada nie poruszania tego tematu, aby nie „sypać” w przypadku aresztowania. Z tego samego powodu obowiązywał też zakaz przynoszenia na teren bursy broni, amunicji i gazetek.

Nasuwają mi się dwa tematy dotyczące świetlico-jadalni. Pierwszy: jedzenie. Nie wiele pozostało mi w pamięci na temat jedzenia, ale nie zapomnę śniadań. Dyżurni przynosili z kuchni kocioł z wspaniałym, gęstym żurkiem z ziemniakami i pamiętam, że dostawaliśmy dwa kawałki chleba. Drugi: apel. Do apelu ustawialiśmy się w dwuszeregu. Było wyrównywanie i odliczanie: „kolejno odlicz”. Następnie raport o stanie. Jeżeli wizytował nas kierownik, lub ktoś ze znaczniejszych gości (wymienię tu np. mecenasa Tłuchowskiego lub pułkownika Szeptyckiego), to pozdrawiano nas: „czołem chłopcy”, a my odpowiadaliśmy gromkim chórem: „czołem panie kierowniku” (albo „panie mecenasie”, lub „panie pułkowniku”). Następowała pogadanka ideologiczna, a następnie kończyliśmy apel modlitwą przez odśpiewanie jakiejś pieśni religijnej np. „Pod Twą Obronę Ojcze na niebie”, lub odświętnie „Boże coś Polskę”. Nasz chóralny śpiew, jeżeli były otwarte okna, potęgowała studnia podwórka i ścian oficyn bocznych i tylnej, powodując wzruszający pogłos. Urok a zarazem groza sytuacji wynikały stąd, że przecież w niedalekim sąsiedztwie były koszary wroga.

W roku szkolnym 1940/41 uczyłem się i ukończyłem VII klasę w Szkole Powszechnej na ul. Drewnianej, róg ul. Dobrej. Następnie uczyłem się 2 lata w Gimnazjum Handlowym, równocześnie przerabiając program Gimnazjum Ogólnokształcącego na tajnych kompletach.

Mirosław Józefowicz był tym, który zaproponował mi służbę w ZHP. Okazało się, że był drużynowym, a jego starszy brat Włodzimierz Józefowicz – hufcowym. Już na jesieni 1942 r, w lasach koło Strugi, w nocy, zdawałem próby sprawnościowe i złożyłem Przyrzeczenie Harcerskie. Zostałem zastępowym i zorganizowałem dwa zastępy. Jeden na Woli, drugi na Mokotowie. Nasza działalność obejmowała: przenoszenie meldunków i przesyłek, obserwowanie wskazanych obiektów lub ludzi, mały sabotaż. Kilka razy dostałem zadanie ustalenia liczebności załogi koszar żandarmerii niemieckiej za murem getta. Obserwacje prowadziłem leżąc na dachu, pod osłoną komina. Z miejsca tego patrzyliśmy też ze zgrozą na likwidację getta. Kolejno wszystkie domy podpalano od piwnicy miotaczem ognia, a następnie wysadzano. Niemcy pokazali, że są bezwzględni.

Z nie spotkanych w literaturze opisów nietypowych działań, wymienię udział w defiladzie w Alejach Ujazdowskich w lecie 1943 roku. Odbyła się ona na odcinku od Placu Trzech Krzyży do ul. Piusa XI. Szliśmy trójkami, w odstępach co 20 m, wychodząc z bram o określonym czasie i idąc lewym chodnikiem, patrząc w stronę Belwederu. Kto odbierał tą defiladę nie wiem.

1-go sierpnia 1944 roku, w budynku Schroniska RGO miał zgrupowanie (punkt zborny) Oddział około 20 osób, którym dowodził ppor. Żarski Eugeniusz ps. „Górski Marian”, podporządkowany Batalionowi „Chrobry”, dowodzonemu przez kapitana „Sosnę”. Dowódca tego oddziału (musiał mieć rozeznanie) wezwał mnie (imiennie) do siebie i powiedział tak: „Znasz tutaj teren, będziesz naszym łącznikiem. Zdobędziesz broń – będziesz żołnierzem”. Rozkazem tym czułem się zaszczycony i usatysfakcjonowany, bo wiedziałem, że gdybym sam szukał dojścia do jakiegoś oddziału, to ze względu na wiek, miałbym poważne trudności.

Od tej chwili: przenosiłem meldunki, donosiłem amunicję i granaty oraz pomagałem w noszeniu rannych do szpitala polowego w piwnicach browaru Haberbusch i Schille na ul. Żelaznej róg Grzybowskiej i do Szpitala im. Karola i Marii na Lesznie. W tym ostatnim, 3-go sierpnia odnosząc kolegę z bursy – Włodka Pólko, spotkałem pielęgniarkę, która była koleżanką ze szkoły w Kutnie mojej siostry Irenę Skibińską. Jej przekazaliśmy mojego kolegę.

Jeśli chodzi o granaty, to nie dysponowaliśmy niemieckimi „Handgranatami”, natomiast używaliśmy robionych w konspiracji „filipinek” i „sidolówek”. Sidolówka do złudzenia przypominała pojemnik do płynu do czyszczenia, tzw. sidolu, ale nie miała etykietki. Miała wysokość około 12 cm, średnicę około 4 cm i nakrętkę, którą trzeba było odkręcić, żeby pociągnąć tasiemkę zapalnika. Filipinka miała podobne wymiary, ale kształt pojemnika był konusowaty, góra była przykryta pół okrągłą kopułką, od której łyżka biegła wzdłuż pobocznicy. Oprócz granatów, łatwiejsze do zdobycia, ale trudniejsze w transporcie były butelki zapalające z benzyną.

Obiektem wiązania walką (przez 5 dni) przez oddział ppor. „Górskiego” były koszary żandarmerii niemieckiej, znajdujące się za murem getta, wspomniane już wcześniej. Budynek koszar, w stosunku do budynku RGO, był usytuowany po przekątnej skrzyżowania Żelaznej i Leszna. Oprócz Niemców, w ich szeregach byli Ukraińcy tak zwani „Własowcy”, Łotysze zwani „Szaulisami” i Azjaci zwani „Kałmukami” w łącznej liczbie 120 do 150 ludzi. Wiedzieliśmy o tym, bo wcześniej pilnowali murów getta.

Mieliśmy trudności w sforsowaniu muru, ale z okien bursy na 4 piętrze blokowaliśmy ostrzałem wyjście Niemców z koszar i dojście ich do bunkra strzelniczego usytuowanego w murze getta na skrzyżowaniu ulic, z którego dla odmiany oni bronili dojścia do muru od strony zewnętrznej. Oczywiście, pamięć nie pozwala mi na przedstawienie sytuacji chronologicznie, ale kilka dat utkwiło mi w pamięci.

3-go sierpnia po południu, byłem z granatami po drugiej stronie ulicy Leszno, w budynku nieczynnego Gimnazjum Męskiego „Collegium”, towarzysząc uzbrojonemu w pistolet maszynowy „Schmeiser” starszemu żołnierzowi ps. „Mścisław”. „Mścisław„ został ranny w ramię, ale Niemcy sugerując, że chcą się poddać, wywiesili białą flagę i wołając: „Pany ne strelaj!” (co potwierdzało wcześniej wymieniony skład załogi koszar), prosili o przysłanie parlamentariuszy. Ze strony naszej, po naradzie, poszli na teren byłego getta: por. Kazimierz Radziszewski i ksiądz katolicki Stanisław Kopii. Rozmowy trwały dość długo, bo ponad godzinę. Niemcy chcieli opuścić obiekt, ale wyjść z bronią. Było to nierealne, bo wypuścilibyśmy ich uzbrojony oddział na tyły barykad powstańczych na Młynarskiej i Okopowej. Parlamentariusze proponowali, aby Niemcy przekazali nam ich broń i amunicję, a my odprowadzimy ich poza barykady powstańcze. Czas negocjacji strona niemiecka wykorzystała na telefoniczne wezwanie samolotu „Stukas”, który zrzucił z małej wysokości pierwsze dwie bomby lotnicze w czasie Powstania, właśnie na budynek RGO, konkretnie na siedzibę bursy skąd ostrzałem blokowaliśmy im dojście do bunkra i wyjście z budynku, likwidując nasze czwarte piętro.

5-go sierpnia ppor. „Górski” nawiązał kontakt z walczącym w naszym sąsiedztwie por. „Zdanem” dowodzącym grupą szturmową Batalionu „Łukasiński”, którego rejon działania znajdował się na Starym Mieście. Dotarł też do nas ppor. Władysław Weker ps. „Sylwester”, dowodzący II plutonem grupy podległej płk. Szeptyckiemu. Już po wojnie, odwiedzając ppor Wekera w domu w Jeleniej Górze dowiedziałem się, że płk. Szeptycki reprezentował NSZ.

6-go sierpnia kpt. „Sosna” wydał rozkaz ppor. „Górskiemu” ewakuowania oddziału na Stare Miasto. Punktami etapowymi były barykady: na Ogrodowej przy Żelaznej i na Chłodnej przy Żelaznej. Tą ostatnią zapamiętałem z dwóch powodów: uzbrojenie jej w granatnik (lub moździerz), który widziałem po raz pierwszy w akcji w naszych szeregach, a przede wszystkim, w tamtym rejonie zdobyłem kbk „Berthier”. Moja zdobycz okazała się wspaniała. Karabinek był lekki i bardzo celnie strzelał. Poza tym, pasowała do niego też amunicja radziecka. Miał jednak również wadę. Ze względu na nieco mniejszy kaliber amunicji radzieckiej, łuski rozrywały się w komorze zamkowej, a gazy wybuchowe częściowo kierowały się w stronę twarzy. Noc spędziliśmy w gmachu Sądów na ul. Leszno.

7-go sierpnia, zgodnie z sugestiami otrzymanymi od por. „Zdana”, ppor. „Górski” i ppor. „Sylwester” zameldowali się na ul Długa 29, w Hotelu Polskim, gdzie było M.P. dowódcy Batalionu „Łukasiński”, mjr „Sienkiewicza” (Olgierd Kostkiewicz-Rudnicki). Obydwa oddziały („Górskiego” i „Sylwestra”) zostały włączone jako III Pluton, I Kompanii „Troki”, dowodzonej przez por. „Zdana”, Batalionu „Łukasiński”, którego nowym dowódcą został mjr „Tomek” (Stanisław Markowski). Dowódcą III Plutonu został wyznaczony ppor. „Sylwester”. Przydzielono nam kwaterę po parzystej stronie ul. Długa, na I lub II piętrze, w jakimś magazynie tekstylii. 11-go sierpnia zostaliśmy skierowani na inną kwaterę, przy ul. Hipoteczna 5, w suterenie.

Por. „Zdan” był wspaniałym dowódcą kompanii. Podrywał do działań swoim zachowaniem i przykładem. Charakterystycznym dla por. „Zdana” dodatkiem do wydawanych rozkazów, było cenzuralne ale niepopularne słowo „rypaj” – stanowiące zarówno zezwolenie na odmeldowanie się, jak i błogosławieństwo na drogę. Za swoje osiągnięcia w czasie Powstania por. „Zdan” był awansowany do stopnia kapitana, a ostatnio majora i 18-go sierpnia został mianowany dowódcą Batalionu „Chrobry I”. Dowódcą I kompanii „Troki” został por. Bronisław Kalinowski ps. „Piotr”.

Wobec uzbrojenia w kbk zostałem legalnym żołnierzem AK, w Batalionie „Łukasiński” I-sza Kompania, III Pluton, w stopniu strzelca – i taką dostałem oficjalną legitymację.

Miejscami walk na Starym Mieście, do których byliśmy odkomenderowywani, w zależności od potrzeb były: Ogród Krasińskich, Arsenał, Pasaż Siemonsa, barykada na Bielańskiej róg Daniłłowiczowskiej, barykada w bramie domu na ul. Senatorskiej naprzeciwko kościoła św. Antoniego, barykada-komórki od strony Szpitala Maltańskiego, (dwie ostatnie barykady znajdowały się w strefie zwanej „Rygiel”), Bank Polski, Ratusz.

Poza walkami, byłem też wysyłany po zaopatrzenie dla plutonu na ul. Stawki (magazyny niemieckie) i do Wytwórni Papierów Wartościowych.

Najcięższe walki toczyliśmy w budynku Banku Polskiego na ul. Bielańskiej. Natomiast jako dni grozy, które chyba na zawsze pozostaną w mojej pamięci, to: 14.08. i 1.09.

14-go sierpnia po południu, razem z ppor. „Górskim” byliśmy na „Ryglu”, na rozkaz por. „Zdana” na barykadzie w bramie domu na ul. Senatorskiej. Oprócz nas było jeszcze 2 żołnierzy z innego oddziału. Przemieściłem się na barykadę od strony Szpitala Maltańskiego i widziałem jak ppor. „Górski” trafił Niemca znajdującego się na terenie kościoła św. Antoniego i równocześnie został przez niego trafiony w głowę. Mimo ostrzału podwórka, przez które było dojście do naszej barykady, przez „gołębiarza”, wycofałem się, czołgając się wzdłuż trawnika z obmurowaniem (które osłaniało mnie przed pociskami, cały czas strzelającego do mnie „gołębiarza”), aby zameldować o sytuacji i wezwać pomocy sanitariuszki. Ściągnęliśmy ppor. „Górskiego” i odnieśliśmy do szpitala polowego na ul Długa 5. Tam miał robioną trepanację czaszki i zmarł po 2 dniach (16.08). Przed zmrokiem wróciłem na tą samą barykadę. Wieczorem wjechał w bramę czołg niemiecki i ostrzeliwał ją ogniem bezpośrednim.

1.09. po południu, byliśmy zgodnie z rozkazem, całym plutonem (tzn. ci, którzy jeszcze żyli) na placu Krasińskich przy włazie do kanału, w celu ewakuacji do Śródmieścia. Kiedy I-sza Kompania dostała już rozkaz do schodzenia, nieoczekiwanie znalazł się przy nas energiczny oficer i wskazując palcem: ty, ty i ty (między wskazanymi byłem ja) dostajecie dodatkowy przydział amunicji i rozkaz powrotu do Ratusza, z zadaniem osłony ewakuacji, czyli pozorowania naszej obecności w ruinach Ratusza. Wydającym ten rozkaz był por. „Rajski” – dowódca III Plutonu III Kompanii Batalionu „Łukasiński”, a otrzymał zadanie zorganizowania kilku patroli bojowych dla wiązania nieprzyjaciela walką, dla osłony ewakuacji od dowódcy III Kompanii. Rozkaz ten przyjąłem jak wyrok, bo wiedziałem, że już nie przejdę do Śródmieścia, a więc tutaj kończę mój udział w Powstaniu i jest bardzo mała szansa, że tą noc przeżyję. Pozoracja obecności w Ratuszu polegała na tym, aby co jakiś czas oddać strzał w kierunku Teatru Wielkiego, gdzie byli Niemcy. W tym samym momencie, na miejsce z którego był oddany strzał, spadał huraganowy grad pocisków, bo Niemcy mieli ustawione karabiny maszynowe na różne pozycje. Oznaczało to, że natychmiast po oddaniu strzału, należało się z zajmowanej pozycji usunąć. Dziwię się, że przeżyłem tę noc. Kilka lat temu, 31 lipca byli żołnierze Batalionu „Łukasiński” składali kwiaty przed pomnikiem Powstania Warszawskiego. Powiedziałem do kol. Jerzego Kruppe: „z tego miejsca zostałem odkomenderowany do ratusza, dla osłony ewakuacji”. Na to odezwał się ówczesny Przewodniczący Środowiska „Łukasiński” kpt. Benedykt Ziółkowski: „Tak, to ja wydałem ten rozkaz”.

Rano, 2.09. po wyczerpaniu amunicji, wycofałem się z gruzów ratusza, ukryłem broń w gruzach przy ul. Hipotecznej, zdjąłem panterkę, obciąłem nożem spodnie na krótkie i w gmachu Hipoteki wrzuciłem pod windę mapnik z moją legitymacją żołnierza AK i biało-czerwoną opaską. W Hipotece zostałem pozbawiony wolności, tego samego dnia odbyła się selekcja na terenie kościoła pod wezwaniem św. Wojciecha na ul Wolskiej, a 7.09.1944 byłem już w obozie koncentracyjnym Flossenbürg.

Początkowo pracowałem tam w fabryce samolotów Messerchmitt, a polem w kamie¬niołomach.. W kwietniu 1945 roku byłem ewakuowany przed frontem w „marszu śmierci" do obozu koncentracyjnego w Dachau. Po wyzwoleniu w maju przez wojska amery¬kańskie, zostałem przewieziony do ośrodka w Freimann na rekonwalescencję.. W Niemczech podjąłem naukę i rozpocząłem studia w Polskiej Wyższej Szkole Technicznej w Esslingen. Do kraju wróciłem w 1947 roku.


Zaświadczenie wydane Leszkowi Żukowskiemu po uwolnieniu z obozu koncentracyjnego w Dachau

Zaświadczenie władz alianckich o pobycie Leszka Żukowskiego w obozie koncentracyjnym w Dachau do dnia wyzwolenia przez armię amerykańską

Indeks Polskiej Wyższej Szkoły Technicznej w Esslingen, gdzie Leszek Żukowski uzupełniał wykształcenie po rekonwalescencji w obozie dla Polaków we Freinmann

Życiorys autora: Fundacja Polskiego Państwa Podziemnego -› Rada Fundacji Polskiego Państwa Podziemnego

Wspomnienia zamieszczone w Bezpłatnym Tygodniku Informacyjnym Dzielnicy Wola – Kurier Wolski
Nr 17/318 4 grudnia 2008 r. - str. 5
Nr 18/319 18 grudnia 2008 r. - str. 6

Fotografie pochodzą z rozdziału „Wspomnienia młodocianego więźnia obozu koncentracyjnego” książki pt. Zachować pamięć, tom I, Fundacja „Polsko-Niemieckie Pojednanie”, Warszawa 2005.